Jesiennie.
Kolory i zdjęcia.
Zaległości cd.
Kilka tygodni temu wpadło mi w ręce (dzięki, Patka!) pół kilograma zabytku. Włóczka prawdziwie koneserska. Dziedzictwo materialne głębokiego PRL-u. Szorstka, gryząca wełna w kolorze naturalno-niewyględnym, z dodatkiem 20% sztuczności, którą udało się zidentyfikować jako rodzaj poliamidu. Z wyrafinowaną etykietą, której fotkę zamieszam poniżej :)
Z trudem powstrzymałam się, by koneserskiej włóczki nie potraktować kolekcjonersko - w końcu nie co dzień trafia się taka zdobycz. Ale przeważyły zalety utylitarne.
Tak. Same zalety.
Nie dość, że odporna na pranie i męskie użytkowanie, to jeszcze łatwa do farbowania. A że w planach miałam męską kamizelkę, na którą usilnie poszukiwałam 'niemerynosa'*, to spadła mi jak z nieba.
Zdjęć "przed" nie mam - tak wygląda już ufarbowana; na rdzę, albo jak kto woli - na przepalony klinkier:
I wspomniana wyżej klimatyczna etykieta.
Zdjęcie robione telefonem w bardzo ciemny dzień wpisuje się w efekt 'vintage' ;-)
A poza tym dokonałam niemożliwego ;-)
Znajoma dziewiarka poprosiła mnie o ufarbowanie kaszmiru, na bardzo ściśle określony kolor.
Już sama nazwa surowca powoduje, że ręce się trzęsą, ale nic to - właścicielka niteczki wsparła swoją prośbę argumentem, że nie ma nic do stracenia, bo koloru wyjściowego (skądinąd pięknej szarości) i tak nosić nie będzie.
No i najlepiej żeby jednolicie było.
Najpierw uprzedziłam, że w domowych warunkach nie ma szans na uzyskanie farbowania 'solid' (gładki, jednolity kolor) i że różnice w odcieniu będą i to dość znaczne. Po czym... postawiłam sobie za punkt honoru uzyskanie takiego efektu. Farbowanie zajęło mi co prawda cały dzień, etapami, ale - co wyszło, możecie ocenić na fotkach.
Kolor wzorcowy w lewym górnym rogu.
Zdjęcia nie oddają w pełni rzeczywistego odcienia, ale na fanaberie jesienno-zimowego słońca nie jestem w stanie wiele poradzić, a programy do obróbki zdjęć też nie są doskonałe.
Wystarczy na dzisiaj.
Pozdrawiam Was serdecznie :)
A następne ufarbki się suszą.
*) A o co chodzi z tym 'niemerynosem', napiszę kiedy indziej - pewnie przy okazji jakichś szorstkich, gryzących skarpet. Takich z prawdziwego zdarzenia, które grzeją, a nie oblepiają stopę mokrą szmatą ;-)
poniedziałek, 18 grudnia 2017
wtorek, 12 grudnia 2017
Zaległości. Od końca.
Zeszło mi trochę.
Trochę ;-)
Ale to nie znaczy, że nic nie robiłam.
Jakoś przez ostatnich kilka miesięcy nie miałam fazy na siedzenie nad zdjęciami, bardziej po drodze mi było z działaniami w realnym świecie, niż w wirtualnym. Powstało przez ten czas trochę udziergów, uprzędów i ufarbków.
Udziergów na razie nie mogę pokazać, bo - uwaga, uwaga! - zadebiutowałam jako testerka wzorów, a wzory, jak to wzory, muszą swoje odczekać, zanim autorka rzuci hasło: publikujemy!
Ale żeby nie było - coś tam własnego też udziergałam. Zaczynam więc od końca.
Udzierg z własnego ufarbku i uprzędu. Taki nieduży udzierg.
Bo co można zrobić z 90 metrów?
O tej porze roku? ;-)
Czapkę :)
No przecież nie mogla zostać taka samotna i zapomniana. I biała ;-)
To ufarbowałam.
50 g - czyli ilość "na nic". Czyli na czapkę :)
Poniżej etapy pośrednie (zdjęcia zupełnie robocze, na szybko, z telefonu):
Zdjęć singla nie ma, pogoda i moja niecierpliwość nie pozwoliły.
Zima idzie, a ja w kaszkieciku ;-)
Potroiłam metodą navajo - wyszedł mikromoteczek - miękki, puszysty grubas, 90 m:
I na koniec jeszcze jeden mikromoteczek - wygrzebane z szuflady 47 g gotlanda. Z niewielkim dodatkiem kolorowych plamek z jedwabiu tussah. Chyba nie zostanę wielbicielką tej owieczki.
Taki se mało wydajny sznurek, było zostawić na brodę dla dziada w jasełkach ;-)
W sesji udział wzięły ponadto:
bransoletka z koralików autorstwa Basi, naszej krakowskiej dziewiarki, uzdolnionej nie tylko dziewiarsko,
miniaturka wody toaletowej Timbuktu, L'Artisan Parfumeur
i sznurek kryształów górskich, który ma kiedyś doczekać się przetworzenia w jakąś inną postać.
Dobrnęliście do końca? To wielcy jesteście.
Ja też, z tego samego powodu ;-)
Pozdrawiam :)
wtorek, 27 czerwca 2017
Porzeczki dojrzewają ;-)
Czarne, oczywiście - moje ulubione :)
W ramach eksperymentów farbiarskich kolorów nabrał moteczek skarpetkowego Zitrona ( Zitron Trekking Undyed, 75% wełna, 25 % poliamid ) w kolorze lodów porzeczkowych:
Ostatnio obraziłam się na rodzime barwniki, które co i rusz wycinały mi jakiś brzydki numer i ćwiczę farbowanie barwnikami Jacquarda. Mam też dwa kolory farb Eurolana z e-wełenki, które mieszam z powyższymi z dobrym skutkiem.
Póki co, jest fajnie. Barwnik wchłania się w wełnę w całości, zostaje czysta woda, co wcześniej nigdy mi się nie zdarzało. Pięknie barwi się też jedwab, chociaż w porównaniu z wełną jest straszliwie farbożerny. Opinie o wydajności Jacquardów uważam za grubo przesadzone. Może to zależy od koloru, ja mam tylko kilka, barwy podstawowe plus brązy. Są wystarczające, żeby namieszać z nich co tylko się chce, nie trzeba wydawać fortuny na pełną paletę.
Za to wreszcie działają te wszystkie farbiarskie techniki i patenty, które można podpatrzeć w sieci, a które niekoniecznie chciały być kompatybilne z innymi farbkami ;-)
Eksperymentuję więc, wychodząc z założenia, że skarpetki przyjmą wszystko, nawet najdziksze kolory. A jak coś bardzo-bardzo nie wyjdzie, to przecież zawsze może zostać antracytem albo ciemną zielenią ;-)
Pozdrawiam :)
niedziela, 11 czerwca 2017
Zielenina
Wczoraj (prócz wielu innych hmm.. atrakcji) miał miejsce Światowy Dzień Dziergania w Miejscach Publicznych. Nie dziergałam, ani publicznie, ani prywatnie, za to w miejscu całkowicie prywatnym, kameralnym i odosobnionym ufarbowałam sobie wreszcie materiał na dawno zaplanowany udzierg.
Po czym nie wytrzymałam i zamiast cierpliwie czekać, aż wyschnie na sznurku, potraktowałam farbowankę suszarką do włosów, byle jak najszybciej zrobić zdjęcia.
I oto mam. Zdjęcia i włóczkę :)
Cztery odcienie zieleni, z przeznaczeniem na chustę.
Będzie Angular Marzeny Kołaczek. Wreszcie. Wzór czeka i szeleści kartkami ;-)
Jeden motek już przewinięty i właśnie się dzierga :)
A przy okazji na sesję załapał się starszy motek skarpetkowego Zitrona, taka mała wprawka z farbowania w ciapki, elegancko zwanego 'speckled yarn' ;-)
I to by było na dzisiaj tyle.
Szersza relacja pewnie kiedyś się pojawi :)
A tymczasem niecierpliwie wracam do drutów.
Po czym nie wytrzymałam i zamiast cierpliwie czekać, aż wyschnie na sznurku, potraktowałam farbowankę suszarką do włosów, byle jak najszybciej zrobić zdjęcia.
I oto mam. Zdjęcia i włóczkę :)
Cztery odcienie zieleni, z przeznaczeniem na chustę.
Będzie Angular Marzeny Kołaczek. Wreszcie. Wzór czeka i szeleści kartkami ;-)
Jeden motek już przewinięty i właśnie się dzierga :)
A przy okazji na sesję załapał się starszy motek skarpetkowego Zitrona, taka mała wprawka z farbowania w ciapki, elegancko zwanego 'speckled yarn' ;-)
I to by było na dzisiaj tyle.
Szersza relacja pewnie kiedyś się pojawi :)
A tymczasem niecierpliwie wracam do drutów.
wtorek, 28 marca 2017
Kroniki prządkowe. Morski ciąg dalszy.
1,5 miesiąca.
Farbowania, rozczesywania, mieszania, przędzenia.
Prób i błędów. Pięknych kolorów i farbiarskich porażek.
Odkładania na bok nietrafionych farbowań.
Szarpania się z filcem i zbyt ciasno zwiniętymi roladami.
Rąk niebieskich od niedopłukanej czesanki.
Kciuka i nadgarstka, które zmuszały do przerwy.
265 g czesanki.
3 kilometry singla.
966 m klasycznej trójnitki.
Dwa motki odmienne w odcieniu, fakturze i grubości.
Satysfakcja.
Przyznam nieskromnie, że o taki efekt od początku mi chodziło. To przenikanie kolorów, którego nie da się uzyskać farbowaniem gotowej nitki. Takie włóczki lubię najbardziej, to nie tweed, nie melanż - w języku, który oddaje wszystkie prządkowo-dziewiarskie niuanse, taką przędzę określa się mianem 'heather'.
Z bliska nitka wygląda tak:
a w bardziej rozproszonym świetle tak:
i tak:
Moje kolory.
Jednoznacznie morskie, niejednoznacznie zielononiebieskie.
Wspomnienia, skojarzenia, tęsknoty. Od głębi do powierzchni.
*
Mrok i rdzawy kadłub wraku zostały tam, na 60 metrach. Tu, na trzech, już tylko turkus i złotawe przebłyski słońca. Ekscytacja minęła, została w dole. Teraz kara, pokuta, dekompresja. Dłuży się. Nudzi. Czas się wlecze...
Powierzchnia.
Koniec. Głowa nad wodą, słońce razi w oczy przywykłe do zielonkawego mroku. Pięknie było.
To co, kiedy powtórka?
*
Nitka dostała imię 'Dekompresja'.
T: Dlaczego 'Dekompresja'?
Ja: Bo tak samo się dłużyło. No co, już zapomniałeś, jak to jest?
Kto wisiał, ten wie.
;-)
...
Trochę szczegółów technicznych:
Czesanka BFL farbowana wielokolorowo, mieszana na blending boardzie z farbowaną również przeze mnie czesanką jedwabiu Tussah i wyczeskami jedwabnymi.
Pierwsza szpulka, którą pokazałam tu, to był praktycznie czysty BFL, z niewielką ilością fioletowych wyczesków. Zdecydowanie ciemniejsza i bardziej nasycona, przędziona w miarę możliwości 'woolen'.
Dwie późniejsze to już mieszanka BFL z czesanką jedwabną, w całkiem nieokreślonych proporcjach.
Niteczka wyszła znacznie jaśniejsza i cieńsza niż na pierwszej szpulce, miałam nawet wrażenie, że ta niewielka ilość jedwabiu zdominowała nitkę. Tu już nie dało się prząść 'woolen', materiał narzucał mocniejszy skręt. Postanowiłam uprząść trzy szpulki i skręcić w klasyczną trójnitkę, tym bardziej, że każda szpulka różniła się od poprzednich.
Troiłam na skrzydełku Jumbo (mam! mam! czekałam trzy tygodnie, ale dotarła idealnie wtedy, kiedy była potrzebna - tu muszę podziękować załodze sklepu Hobby Wełna, która bardzo dzielnie przeprawiała się przez zawirowania mojego zamówienia) i większy motek wypełnił dużą szpulę całkowicie. Po stabilizacji mierzy 612 m w 177 g.
"Odpadu" na dwóch ostatnich szpulkach pozostało tyle, że doprzędłam jeszcze resztki pasujących kolorów i podzieliłam to, co zostało na trzy części. Z tego właśnie powstał mniejszy motek, który ma 345 m w 88 g.
A teraz patrzę łakomym wzrokiem na "skutki uboczne", czyli te farbowania, które odłożyłam, bo nie pasowały do koncepcji. Leży np. taki ładny gradiencik i czeka na przerób. A tu właśnie przyszła wiosna, ogród startuje na całego i w dodatku czas zmienili, można (nawet trzeba) dłubać w ziemi do nocy. Ech... ;-).
Pozdrawiam wiosennie :)
* Za uproszczenia z góry przepraszam.
Farbowania, rozczesywania, mieszania, przędzenia.
Prób i błędów. Pięknych kolorów i farbiarskich porażek.
Odkładania na bok nietrafionych farbowań.
Szarpania się z filcem i zbyt ciasno zwiniętymi roladami.
Rąk niebieskich od niedopłukanej czesanki.
Kciuka i nadgarstka, które zmuszały do przerwy.
265 g czesanki.
3 kilometry singla.
966 m klasycznej trójnitki.
Dwa motki odmienne w odcieniu, fakturze i grubości.
Satysfakcja.
Przyznam nieskromnie, że o taki efekt od początku mi chodziło. To przenikanie kolorów, którego nie da się uzyskać farbowaniem gotowej nitki. Takie włóczki lubię najbardziej, to nie tweed, nie melanż - w języku, który oddaje wszystkie prządkowo-dziewiarskie niuanse, taką przędzę określa się mianem 'heather'.
Z bliska nitka wygląda tak:
i tak:
Moje kolory.
Jednoznacznie morskie, niejednoznacznie zielononiebieskie.
Wspomnienia, skojarzenia, tęsknoty. Od głębi do powierzchni.
*
Mrok i rdzawy kadłub wraku zostały tam, na 60 metrach. Tu, na trzech, już tylko turkus i złotawe przebłyski słońca. Ekscytacja minęła, została w dole. Teraz kara, pokuta, dekompresja. Dłuży się. Nudzi. Czas się wlecze...
Powierzchnia.
Koniec. Głowa nad wodą, słońce razi w oczy przywykłe do zielonkawego mroku. Pięknie było.
To co, kiedy powtórka?
*
Nitka dostała imię 'Dekompresja'.
T: Dlaczego 'Dekompresja'?
Ja: Bo tak samo się dłużyło. No co, już zapomniałeś, jak to jest?
Kto wisiał, ten wie.
;-)
...
Trochę szczegółów technicznych:
Czesanka BFL farbowana wielokolorowo, mieszana na blending boardzie z farbowaną również przeze mnie czesanką jedwabiu Tussah i wyczeskami jedwabnymi.
Pierwsza szpulka, którą pokazałam tu, to był praktycznie czysty BFL, z niewielką ilością fioletowych wyczesków. Zdecydowanie ciemniejsza i bardziej nasycona, przędziona w miarę możliwości 'woolen'.
Dwie późniejsze to już mieszanka BFL z czesanką jedwabną, w całkiem nieokreślonych proporcjach.
Niteczka wyszła znacznie jaśniejsza i cieńsza niż na pierwszej szpulce, miałam nawet wrażenie, że ta niewielka ilość jedwabiu zdominowała nitkę. Tu już nie dało się prząść 'woolen', materiał narzucał mocniejszy skręt. Postanowiłam uprząść trzy szpulki i skręcić w klasyczną trójnitkę, tym bardziej, że każda szpulka różniła się od poprzednich.
Troiłam na skrzydełku Jumbo (mam! mam! czekałam trzy tygodnie, ale dotarła idealnie wtedy, kiedy była potrzebna - tu muszę podziękować załodze sklepu Hobby Wełna, która bardzo dzielnie przeprawiała się przez zawirowania mojego zamówienia) i większy motek wypełnił dużą szpulę całkowicie. Po stabilizacji mierzy 612 m w 177 g.
"Odpadu" na dwóch ostatnich szpulkach pozostało tyle, że doprzędłam jeszcze resztki pasujących kolorów i podzieliłam to, co zostało na trzy części. Z tego właśnie powstał mniejszy motek, który ma 345 m w 88 g.
A teraz patrzę łakomym wzrokiem na "skutki uboczne", czyli te farbowania, które odłożyłam, bo nie pasowały do koncepcji. Leży np. taki ładny gradiencik i czeka na przerób. A tu właśnie przyszła wiosna, ogród startuje na całego i w dodatku czas zmienili, można (nawet trzeba) dłubać w ziemi do nocy. Ech... ;-).
Pozdrawiam wiosennie :)
* Za uproszczenia z góry przepraszam.
poniedziałek, 13 lutego 2017
Kroniki prządkowe
Coś się znowu namieszało.
Tym razem namieszało się w zieleniach, turkusach, fioletach i granatach.
Nawet całkiem dużo się namieszało, ale mało z tego będzie na zdjęciach.
Pogoda była zupełnie niefotograficzna i w międzyczasie wszystkie robale powędrowały na kółko. A jak wreszcie zaświeciło słońce, to do zdjęć zostało już tylko to:
Te śliczne markerki, to moja wygrana w grudniowym konkursie u Chmurki.
Z braku światła do tej pory nie mogłam się nimi pochwalić:
Markerki na razie na bezrobociu. Uwierzycie, że nadal nie mam nic na drutach?!
Pisałam ostatnio o mieszaniu na igłach, straszliwych narzędziach i masakrowaniu rąk.
Pora zaprezentować delikwenta - proszę, poniżej Jego Masakryczność Blending Board we własnej osobie.
Zdradzę w tajemnicy, że po pierwszym użyciu przeszedł kurację papierem ściernym, w celu stępienia draniowi zębów, dzięki czemu mogę pracować na nim bez rękawiczek. Ufff....
Na takiej właśnie tabliczce lęgnie się moje "robactwo". Nie mam zdjęć w działaniu, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło "blending board" i wszystko można obejrzeć na filmach. Moja tablica jest rodzimej produkcji, o ile można mówić o "produkcji" w odniesieniu do rzemieślnika-pasjonata, jakim jest Marcin Leński .
A tak wyglądają igiełki w zbliżeniu:
Nieprzędącym czytelnikom należy się solidny słowniczek ilustrowany, ale gdybym chciała to wszystko opisać i pokazać na zdjęciach, moja cierpliwość rozlazłaby się jak niedokręcony singiel ;-). A prządki zanudzą się na śmierć, bo i tak znają się na tym lepiej, niż ja. Będzie więc wiedza w małych dawkach - czyli to, co akurat mam na zdjęciach ;-)
Farbowanej czesance nie byłam w stanie zrobić dobrych zdjęć, tak było ciemno. A potem szybko zmieniła stan skupienia na podarty ;-)
Dlatego tylko dokumentacyjnie, z telefonu:
Czesanka to BFL (Bluefaced Leicester), farbowana przeze mnie barwnikami argus.
No i z tego, co powyżej przędzie się aktualnie pierwszy singielek:
Tym razem to cienizna (jak na moje możliwości, oczywiście), więc jeszcze się trochę poprzędzie.
Ale nie odmówiłam sobie paru zaplanowanych niedoskonałości, takie preludium do tweedu :)
Farbując niedawno jedwabną nitkę dla Edyty dorzuciłam do fioletowej farby mój własny kawałeczek surowego jedwabiu. Wyczesałam na gręplach i tak sobie co jakiś czas w ilościach homeopatycznych dorzucam do wełny :)
Kolory w nitce zachowują się jak same chcą - zależnie od światła i nastroju ;-)
Ciekawość mnie zżera, jaki będzie efekt ostateczny (dwu- a może i trójnitka?), ale nad tym trzeba jeszcze solidnie popracować.
Będę dokumentować postępy, na ile światło pozwoli, oczywiście :)
Pozdrawiam :)
Ewa
Tym razem namieszało się w zieleniach, turkusach, fioletach i granatach.
Nawet całkiem dużo się namieszało, ale mało z tego będzie na zdjęciach.
Pogoda była zupełnie niefotograficzna i w międzyczasie wszystkie robale powędrowały na kółko. A jak wreszcie zaświeciło słońce, to do zdjęć zostało już tylko to:
Te śliczne markerki, to moja wygrana w grudniowym konkursie u Chmurki.
Z braku światła do tej pory nie mogłam się nimi pochwalić:
Markerki na razie na bezrobociu. Uwierzycie, że nadal nie mam nic na drutach?!
Pisałam ostatnio o mieszaniu na igłach, straszliwych narzędziach i masakrowaniu rąk.
Pora zaprezentować delikwenta - proszę, poniżej Jego Masakryczność Blending Board we własnej osobie.
Zdradzę w tajemnicy, że po pierwszym użyciu przeszedł kurację papierem ściernym, w celu stępienia draniowi zębów, dzięki czemu mogę pracować na nim bez rękawiczek. Ufff....
Na takiej właśnie tabliczce lęgnie się moje "robactwo". Nie mam zdjęć w działaniu, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło "blending board" i wszystko można obejrzeć na filmach. Moja tablica jest rodzimej produkcji, o ile można mówić o "produkcji" w odniesieniu do rzemieślnika-pasjonata, jakim jest Marcin Leński .
A tak wyglądają igiełki w zbliżeniu:
Nieprzędącym czytelnikom należy się solidny słowniczek ilustrowany, ale gdybym chciała to wszystko opisać i pokazać na zdjęciach, moja cierpliwość rozlazłaby się jak niedokręcony singiel ;-). A prządki zanudzą się na śmierć, bo i tak znają się na tym lepiej, niż ja. Będzie więc wiedza w małych dawkach - czyli to, co akurat mam na zdjęciach ;-)
Farbowanej czesance nie byłam w stanie zrobić dobrych zdjęć, tak było ciemno. A potem szybko zmieniła stan skupienia na podarty ;-)
Dlatego tylko dokumentacyjnie, z telefonu:
Czesanka to BFL (Bluefaced Leicester), farbowana przeze mnie barwnikami argus.
No i z tego, co powyżej przędzie się aktualnie pierwszy singielek:
Tym razem to cienizna (jak na moje możliwości, oczywiście), więc jeszcze się trochę poprzędzie.
Ale nie odmówiłam sobie paru zaplanowanych niedoskonałości, takie preludium do tweedu :)
Farbując niedawno jedwabną nitkę dla Edyty dorzuciłam do fioletowej farby mój własny kawałeczek surowego jedwabiu. Wyczesałam na gręplach i tak sobie co jakiś czas w ilościach homeopatycznych dorzucam do wełny :)
Kolory w nitce zachowują się jak same chcą - zależnie od światła i nastroju ;-)
Ciekawość mnie zżera, jaki będzie efekt ostateczny (dwu- a może i trójnitka?), ale nad tym trzeba jeszcze solidnie popracować.
Będę dokumentować postępy, na ile światło pozwoli, oczywiście :)
Pozdrawiam :)
Ewa
piątek, 3 lutego 2017
Robale mi się zalęgły
Strasznie dużo blogowych zaległości mi się nazbierało. Tyle mam Wam do pokazania, że nie nadążam z publikacją. O zdjęciach nie wspominając, bo zima + stary aparat zupełnie nie sprzyjają akcjom fotograficznym.
I przez to wszystko robactwo mi się zalęgło w tych zaległościach, o takie ;-)
Jak tylko wyschła pierwsza farbowana czesanka, wiedziałam, że nie puszczę jej tak "na żywca" na kołowrotek. To by było za proste, tak zwyczajnie lecieć z taśmy. Ciągnie mnie do mieszania, kombinowania z kolorem. Na każdym etapie, od słoja z farbą przez ciapkatą czesankę do kolorowej nitki.
Nie wytrzymałam, dokupiłam trochę straszliwych narzędzi. Wzbogaciłam się o ręczne gręple i tablicę (blending board), takie małe narzędzia tortur z zakrzywionymi igłami.
Masakrowanie rąk dostałam w gratisie ;-)
Na tablicy przemieszałam farbowankę z niemieckiego merynosa, którą pokazywałam tu, z białym BFLem i jeszcze odrobiną BFL dofarbowanego na granat. Sama południowoniemiecka wydawała mi się strasznie matowa i przypominała sztywną watę, BFL dodał blasku i jedwabistości. Pod zachwytami prządek nad tą rasą niniejszym mogę się podpisać, tę wełnę pięknie się przędzie i równie pięknie farbuje :)
Nie mordowałam zbytnio, chciałam, żeby poszczególne pasma koloru pozostały widoczne.
Wyszły z tego takie szare mgły, bardziej wpadające w ochry i oliwki, niż kolory wyjściowe. A jasne pasma "niebieskiej twarzy z Leicester" ;-) nadały ten perłowy połysk:
A właściwie to mieszałam, przędłam, znowu mieszałam, przędłam - i tak do wyczerpania zapasu farbowanki.
Tym razem starałam się uprząść toto jak najbardziej miękko, mianowanie tego techniką woolen byłoby nadmiarem dobrego samopoczucia, ale starałam się podążać w tym kierunku. W końcu miałam "robale", nie taśmę, napatrzyłam się na filmiki, poczytałam w sieci i przędłam tak, żeby nitka dostała jak najwięcej "powietrza" i była puszysta, nie sznurkowata. Nie starałam się prząść bardzo cienko ani bardzo równo - taki efekt rustykalnej nitki bardzo mi odpowiada.
Wiem, powinnam się poddać presji, uczyć ciągnąć jak najcieńsze cienizny, zgrzytać zębami przy każdej nierówności... a ja się cieszę, że nitka jest taka właśnie zgrzebna i nierówna. Nawet celowo zostawiłam podfilcowane kulki z farbowanki, zamiast je przykładnie wyrywać. Mało tego - tweedów mi się już zachciewa i filmiki podglądam . :)
Wyszło 1,5 szpulki luźnego, puszystego singla.
I efekt ostateczny: 120 g, 300 m podwójnej nitki, poddanej intensywnemu tłuczeniu o wannę, hartowaniu i stabilizacji:
Dubla musiałam niestety podzielić na dwie szpulki, bo zamiast skrzydełka jumbo do grubych nitek wolałam kupić tablicę. Uwierzcie, że przecinanie tej niteczki bolało. Fizycznie, mnie. :(
Kolory bardzo "moje" - szarawe, zmienne, nieoczywiste. Przenikanie tych kolorów jest bardzo trudne do oddania na zdjęciach, nawet na żywo zmienia się zależnie od światła. Ecru, trochę szarych zieleni, oliwki, rudości, blade przebłyski nieba.
Taka jesienna mgła na gorczańskiej polanie :)
I jeszcze w zbliżeniu:
No i teraz niteczka leży, a ja mam problem: co z tego wyjdzie?
Na czapkę za dużo, na mitenki za dużo, na chustę za mało. Otulaczy nie noszę.
Chyba trzeba będzie dorobić kontrastu i udziergać coś większego. Wena kiedyś przyjdzie :)
Pozdrawiam :)
I przez to wszystko robactwo mi się zalęgło w tych zaległościach, o takie ;-)
Jak tylko wyschła pierwsza farbowana czesanka, wiedziałam, że nie puszczę jej tak "na żywca" na kołowrotek. To by było za proste, tak zwyczajnie lecieć z taśmy. Ciągnie mnie do mieszania, kombinowania z kolorem. Na każdym etapie, od słoja z farbą przez ciapkatą czesankę do kolorowej nitki.
Nie wytrzymałam, dokupiłam trochę straszliwych narzędzi. Wzbogaciłam się o ręczne gręple i tablicę (blending board), takie małe narzędzia tortur z zakrzywionymi igłami.
Masakrowanie rąk dostałam w gratisie ;-)
Na tablicy przemieszałam farbowankę z niemieckiego merynosa, którą pokazywałam tu, z białym BFLem i jeszcze odrobiną BFL dofarbowanego na granat. Sama południowoniemiecka wydawała mi się strasznie matowa i przypominała sztywną watę, BFL dodał blasku i jedwabistości. Pod zachwytami prządek nad tą rasą niniejszym mogę się podpisać, tę wełnę pięknie się przędzie i równie pięknie farbuje :)
Nie mordowałam zbytnio, chciałam, żeby poszczególne pasma koloru pozostały widoczne.
Wyszły z tego takie szare mgły, bardziej wpadające w ochry i oliwki, niż kolory wyjściowe. A jasne pasma "niebieskiej twarzy z Leicester" ;-) nadały ten perłowy połysk:
A właściwie to mieszałam, przędłam, znowu mieszałam, przędłam - i tak do wyczerpania zapasu farbowanki.
Tym razem starałam się uprząść toto jak najbardziej miękko, mianowanie tego techniką woolen byłoby nadmiarem dobrego samopoczucia, ale starałam się podążać w tym kierunku. W końcu miałam "robale", nie taśmę, napatrzyłam się na filmiki, poczytałam w sieci i przędłam tak, żeby nitka dostała jak najwięcej "powietrza" i była puszysta, nie sznurkowata. Nie starałam się prząść bardzo cienko ani bardzo równo - taki efekt rustykalnej nitki bardzo mi odpowiada.
Wiem, powinnam się poddać presji, uczyć ciągnąć jak najcieńsze cienizny, zgrzytać zębami przy każdej nierówności... a ja się cieszę, że nitka jest taka właśnie zgrzebna i nierówna. Nawet celowo zostawiłam podfilcowane kulki z farbowanki, zamiast je przykładnie wyrywać. Mało tego - tweedów mi się już zachciewa i filmiki podglądam . :)
Wyszło 1,5 szpulki luźnego, puszystego singla.
I efekt ostateczny: 120 g, 300 m podwójnej nitki, poddanej intensywnemu tłuczeniu o wannę, hartowaniu i stabilizacji:
Dubla musiałam niestety podzielić na dwie szpulki, bo zamiast skrzydełka jumbo do grubych nitek wolałam kupić tablicę. Uwierzcie, że przecinanie tej niteczki bolało. Fizycznie, mnie. :(
Kolory bardzo "moje" - szarawe, zmienne, nieoczywiste. Przenikanie tych kolorów jest bardzo trudne do oddania na zdjęciach, nawet na żywo zmienia się zależnie od światła. Ecru, trochę szarych zieleni, oliwki, rudości, blade przebłyski nieba.
Taka jesienna mgła na gorczańskiej polanie :)
I jeszcze w zbliżeniu:
No i teraz niteczka leży, a ja mam problem: co z tego wyjdzie?
Na czapkę za dużo, na mitenki za dużo, na chustę za mało. Otulaczy nie noszę.
Chyba trzeba będzie dorobić kontrastu i udziergać coś większego. Wena kiedyś przyjdzie :)
Pozdrawiam :)
wtorek, 31 stycznia 2017
Świat zaginiony. Odc.2
A jednak dzieje się coś na tym krańcu świata ;-)
Jedzieee! :)
Sweter nr 2.
Bliźniaki miały być.
Dwujajowe. Jednojajowe są passe ;-)
Znacie to - "zrób mi drugi, taki sam niech będzie, nic nie zmieniaj, ten jest super!"?
Ten sam wzór, ten sam rozmiar, te same druty, włóczka ta sama - no dobrze, inny kolor.
Kto nie widział, niech tu zajrzy, o, klik!
A jednak nie to samo.
"Nepal" w wersji beżowej ma się nijak do nepalowej jasnej szarości - nitka jest inna, jakby zgrzebna, bardziej sznurkowata, nie gubi włosków, sama dzianina wyszła znacznie luźniejsza.
A samej nitki wyszło na styk, co do centymetra niemalże - wszystkie ściągacze mogłyby być o kilka rzędów dłuższe i węższe. Widać to choćby po ściągaczach rękawów, które na pewno pójdą do przeróbki, bo rozwlokły się stanowczo za bardzo i nie są już tak ciepłe ani tak wygodne.
Za to w blokowaniu sweter zachowywał się tak, jakby nic mu straszne nie było. Nawet pralka.
Hmmm... Może spróbować? ;-)
Szary nie ma zdjęć tyłu i detali (no, ziiiimno było...), w beżowym udało się coś pokazać:
Prawda, jaki ładny łańcuszek tworzą oczka dodawane na ramieniu?
Pojechał.
Kończmy już tę sesję, bo zimno ;-)
A Wy trzymajcie się ciepło :)
Ewa
Subskrybuj:
Posty (Atom)