Tym razem postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie album ze zdjęciami, robiony mozolnie po powrocie, a spontaniczne scrapowanie na gorąco, z wykorzystaniem wszystkiego, co w rękę wpadnie.
Bazę przygotowałam sobie przed wyjazdem, wykorzystując różne stare i nowsze papiery, całkiem od sasa do lasa - ujednoliciłam je tylko nieco białą farbą, mgiełkami i stemplowaniem.
A co, da się!
Oczywiście, na blogu zobaczycie tylko fragmenty - całość ma 33 strony + okładka.
Wymiar journala miał być plus minus dostosowany do formatu, jaki mają tamtejsze ogrodowe "darmówki", w efekcie okazał się jednak za mały, więc część materiałów musiałam przycinać.
W środku zrobiłam dużo kieszonek i kopert, które miały pomieścić wszystkie mapki, broszurki i foldery.
I znowu okazało się, że zrobiłam za mało - część mapek po prostu musiałam przykleić na stronach.
Do samolotu nie mogłam zabrać zbyt wiele (leciałam tylko z bagażem podręcznym), więc posłużyłam się najprostszymi środkami - czarny pisak, dwie taśmy samoprzylepne, tusz, datownik, stemple z alfabetem i cztery kredki akwarelowe. Dzięki Marcie (i jej bagażowi rejestrowanemu) miałam też do dyspozycji tubkę magica i nożyczki. Cała reszta to materiały promocyjne z ogrodów, bilety, kwity z parkingów i darmowa lokalna gazetka ogrodnicza, zdobyta przy okazji zakupów w którymś centrum ogrodniczym. A nawet obrazek wycięty z papierowej torebki na odpady higieniczne, podkradzionej z naszej "domkowej" łazienki :)
Teraz wiem, że nawet to minimum mogłabym jeszcze zredukować - jeśli będę miała kiedyś okazję powtórzyć podobną akcję, zabiorę tylko pisak, czarny tusz, datownik i taśmy.
I nieoceniona wena twórcza uczestniczek wyprawy (spontaniczne dopiski i rysunki można znaleźć prawie na każdej stronie):
Tutaj próbka talentu rysunkowego Kasi:
I wprawki malarskie, inspirowane bajkowymi hortensjami:
Żurnalik powstawał na gorąco, w samochodzie, wieczorem po powrocie do wynajętego domu, na parkingu, a nawet... w samolocie.
Te kapitalne rysuneczki poniżej wycięłam z folderku reklamującego eventy na rok 2012 w Rosemoor. Prawda, jak pięknie wpasowały tematycznie się w charakter dzienniczka? ;-)
W trakcie lotu do Polski, na potrzeby dzienniczka zmasakrowałam jeszcze ryanairową gazetkę propagandową - bez kleju i nożyczek, które poleciały w luku bagażowym. Techniką wydzieranki i dwustronną taśmą klejącą :)
Prawdopodobnie stan pokazany powyżej nie jest jeszcze stanem ostatecznym. Cały czas jeszcze coś zmieniam, dopisuję, doklejam, przekładam. Zamierzałam po powrocie dokleić zdjęcia, ale okazało się, że nie ma już miejsca. Ale może choć kilka uda mi się wcisnąć.
A może się jednak zmobilizuję i powstanie kolejny typowo zdjęciowy album. Może, bo... jeszcze mam rozgrzebany zaległy album sprzed dwóch lat, z mojej drugiej wyprawy. :)
W każdym razie mam za sobą nowe, niezwykle ciekawe twórcze doświadczenia.
Nowe miejsca, nowe ogrody, nowe podejście, nowe techniki, - w sam raz, żeby zgłosić żurnalik na scrapkowe wyzwanie "Coś nowego".
A w Devon dzisiaj 16 stopni i delikatne słoneczko zza chmury. Ech, niektórzy to mają dobrze...
Pozdrawiam :)