poniedziałek, 13 lutego 2017

Kroniki prządkowe

Coś się znowu namieszało.
Tym razem namieszało się w zieleniach, turkusach, fioletach i granatach.
Nawet całkiem dużo się namieszało, ale mało z tego będzie na zdjęciach.
Pogoda była zupełnie niefotograficzna i w międzyczasie wszystkie robale powędrowały na kółko. A jak wreszcie zaświeciło słońce, to do zdjęć zostało już tylko to:


Te śliczne markerki, to moja wygrana w grudniowym konkursie u Chmurki.
Z braku światła do tej pory nie mogłam się nimi pochwalić:


Markerki na razie na bezrobociu. Uwierzycie, że nadal nie mam nic na drutach?!

Pisałam ostatnio o mieszaniu na igłach, straszliwych narzędziach i masakrowaniu rąk.
Pora zaprezentować delikwenta - proszę, poniżej Jego Masakryczność Blending Board we własnej osobie.

Zdradzę w tajemnicy, że po pierwszym użyciu przeszedł kurację papierem ściernym, w celu stępienia draniowi zębów, dzięki czemu mogę pracować na nim bez rękawiczek. Ufff....


Na takiej właśnie tabliczce lęgnie się moje "robactwo". Nie mam zdjęć w działaniu, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło "blending board" i wszystko można obejrzeć na filmach. Moja tablica jest rodzimej produkcji, o ile można mówić o "produkcji"  w odniesieniu do rzemieślnika-pasjonata, jakim jest Marcin Leński .

A tak wyglądają igiełki w zbliżeniu:


Nieprzędącym czytelnikom należy się solidny słowniczek ilustrowany, ale gdybym chciała to wszystko opisać i pokazać na zdjęciach, moja cierpliwość rozlazłaby się jak niedokręcony singiel ;-). A prządki zanudzą się na śmierć, bo i tak znają się na tym lepiej, niż ja. Będzie więc wiedza w małych dawkach - czyli to, co akurat mam na zdjęciach ;-)

Farbowanej czesance nie byłam w stanie zrobić dobrych zdjęć, tak było ciemno. A potem szybko zmieniła stan skupienia na podarty ;-)
Dlatego tylko dokumentacyjnie, z telefonu:



Czesanka to BFL (Bluefaced Leicester), farbowana przeze mnie barwnikami argus.
No i z tego, co powyżej przędzie się aktualnie pierwszy singielek:


Tym razem to cienizna (jak na moje możliwości, oczywiście), więc jeszcze się trochę poprzędzie.
Ale nie odmówiłam sobie paru zaplanowanych niedoskonałości, takie preludium do tweedu :)
Farbując niedawno jedwabną nitkę dla Edyty dorzuciłam do fioletowej farby mój własny kawałeczek surowego jedwabiu. Wyczesałam na gręplach i tak sobie co jakiś czas w ilościach homeopatycznych dorzucam do wełny :)


Kolory w nitce zachowują się jak same chcą - zależnie od światła i nastroju ;-)
Ciekawość mnie zżera, jaki będzie efekt ostateczny (dwu- a może i trójnitka?), ale nad tym trzeba jeszcze solidnie popracować.
Będę dokumentować postępy, na ile światło pozwoli, oczywiście :)

Pozdrawiam :)
Ewa

piątek, 3 lutego 2017

Robale mi się zalęgły

Strasznie dużo blogowych zaległości mi się nazbierało. Tyle mam Wam do pokazania, że nie nadążam z publikacją. O zdjęciach nie wspominając, bo zima + stary aparat zupełnie nie sprzyjają akcjom fotograficznym.
I przez to wszystko robactwo mi się zalęgło w tych zaległościach, o takie ;-)




Jak tylko wyschła pierwsza farbowana czesanka, wiedziałam, że nie puszczę jej tak "na żywca" na kołowrotek. To by było za proste, tak zwyczajnie lecieć z taśmy. Ciągnie mnie do mieszania, kombinowania z kolorem. Na każdym etapie, od słoja z farbą przez ciapkatą czesankę do kolorowej nitki.

Nie wytrzymałam, dokupiłam trochę straszliwych narzędzi. Wzbogaciłam się o ręczne gręple i tablicę (blending board), takie małe narzędzia tortur z zakrzywionymi igłami.
Masakrowanie rąk dostałam w gratisie  ;-)

Na tablicy przemieszałam farbowankę z niemieckiego merynosa, którą pokazywałam tu, z białym BFLem i jeszcze odrobiną BFL dofarbowanego na granat. Sama południowoniemiecka wydawała mi się strasznie matowa i przypominała sztywną watę, BFL dodał blasku i jedwabistości. Pod zachwytami prządek nad tą rasą niniejszym mogę się podpisać, tę wełnę pięknie się przędzie i równie pięknie farbuje  :)

Nie mordowałam zbytnio, chciałam, żeby poszczególne pasma koloru pozostały widoczne.
Wyszły z tego takie szare mgły, bardziej wpadające w ochry i oliwki, niż kolory wyjściowe. A jasne pasma "niebieskiej twarzy  z Leicester" ;-) nadały ten perłowy połysk:



A właściwie to mieszałam, przędłam, znowu mieszałam, przędłam - i tak do wyczerpania zapasu farbowanki.



Tym razem starałam się uprząść toto jak najbardziej miękko, mianowanie tego techniką woolen byłoby nadmiarem dobrego samopoczucia, ale starałam się podążać w tym kierunku. W końcu miałam "robale", nie taśmę, napatrzyłam się na filmiki, poczytałam w sieci i przędłam tak, żeby nitka dostała jak najwięcej "powietrza" i była puszysta, nie sznurkowata. Nie starałam się prząść bardzo cienko ani bardzo równo - taki efekt rustykalnej nitki bardzo mi odpowiada.
Wiem, powinnam się poddać presji, uczyć ciągnąć jak najcieńsze cienizny, zgrzytać zębami przy każdej nierówności... a ja się cieszę, że nitka jest taka właśnie zgrzebna i nierówna. Nawet celowo zostawiłam podfilcowane kulki z farbowanki, zamiast je przykładnie wyrywać. Mało tego - tweedów mi się już zachciewa i filmiki podglądam . :)





Wyszło 1,5 szpulki luźnego, puszystego singla.

I efekt ostateczny: 120 g, 300 m podwójnej nitki, poddanej intensywnemu tłuczeniu o wannę, hartowaniu i stabilizacji:



Dubla musiałam niestety podzielić na dwie szpulki, bo zamiast skrzydełka jumbo do grubych nitek wolałam kupić tablicę. Uwierzcie, że przecinanie tej niteczki bolało. Fizycznie, mnie. :(



Kolory bardzo "moje" - szarawe, zmienne, nieoczywiste. Przenikanie tych kolorów jest bardzo trudne do oddania na zdjęciach, nawet na żywo zmienia się zależnie od światła. Ecru, trochę szarych zieleni, oliwki, rudości, blade przebłyski nieba.
Taka jesienna mgła na gorczańskiej polanie :)


I jeszcze w zbliżeniu:


No i teraz niteczka leży, a ja mam problem: co z tego wyjdzie?
Na czapkę za dużo, na mitenki za dużo, na chustę za mało. Otulaczy nie noszę.
Chyba trzeba będzie dorobić kontrastu i udziergać coś większego. Wena kiedyś przyjdzie :)

Pozdrawiam :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...