niedziela, 29 lipca 2012

Scrapbooking ekstremalny

...czyli art journal podróżny z czwartej wyprawy ogrodniczej na Wyspy Brytyjskie.

Tym razem postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie album ze zdjęciami, robiony mozolnie po powrocie, a spontaniczne scrapowanie na gorąco, z wykorzystaniem wszystkiego, co w rękę wpadnie.

Bazę przygotowałam sobie przed wyjazdem, wykorzystując różne stare i nowsze papiery, całkiem od sasa do lasa - ujednoliciłam je tylko nieco  białą farbą, mgiełkami i stemplowaniem.
I przy okazji mała dydaktyka - całość zbindowałam ręcznie, bez bindownicy: dziurkując tekturę nitownikiem, a cienkie strony dziurkaczem rewolwerowym. Koszt: 2/3 sprężyny.
A co, da się!
Oczywiście, na blogu zobaczycie tylko fragmenty - całość ma 33 strony + okładka.






Wymiar journala miał być plus minus dostosowany do formatu, jaki mają tamtejsze ogrodowe "darmówki", w efekcie okazał się jednak za mały, więc część materiałów musiałam przycinać.





W środku zrobiłam dużo kieszonek i kopert, które miały pomieścić wszystkie mapki, broszurki i foldery.
I znowu okazało się, że zrobiłam za mało - część mapek po prostu musiałam przykleić na stronach.








Do samolotu nie mogłam zabrać zbyt wiele (leciałam tylko z bagażem podręcznym), więc posłużyłam się najprostszymi środkami - czarny pisak, dwie taśmy samoprzylepne, tusz, datownik, stemple z alfabetem i cztery kredki akwarelowe. Dzięki Marcie (i jej bagażowi rejestrowanemu) miałam też do dyspozycji tubkę magica i nożyczki. Cała reszta to materiały promocyjne z ogrodów, bilety, kwity z parkingów i darmowa lokalna gazetka ogrodnicza, zdobyta przy okazji zakupów w którymś centrum ogrodniczym. A nawet obrazek wycięty z papierowej torebki na odpady higieniczne, podkradzionej z naszej "domkowej" łazienki  :)
Teraz wiem, że nawet to minimum mogłabym jeszcze zredukować - jeśli będę miała kiedyś okazję powtórzyć podobną akcję, zabiorę tylko pisak, czarny tusz, datownik i taśmy.







I nieoceniona wena twórcza uczestniczek wyprawy (spontaniczne dopiski i rysunki można znaleźć prawie na każdej stronie):



Tutaj próbka talentu rysunkowego Kasi:



I wprawki malarskie, inspirowane bajkowymi hortensjami:

 




Żurnalik powstawał na gorąco, w samochodzie, wieczorem po powrocie do wynajętego domu, na parkingu, a nawet... w samolocie.
Te kapitalne rysuneczki poniżej wycięłam z folderku reklamującego eventy na rok 2012 w Rosemoor.  Prawda, jak pięknie wpasowały tematycznie się w charakter dzienniczka? ;-)






W trakcie lotu do Polski, na potrzeby dzienniczka zmasakrowałam jeszcze ryanairową gazetkę propagandową - bez kleju i nożyczek, które poleciały w luku bagażowym. Techniką wydzieranki i dwustronną taśmą klejącą :)






Prawdopodobnie stan pokazany powyżej nie jest jeszcze stanem ostatecznym. Cały czas jeszcze coś zmieniam, dopisuję, doklejam, przekładam. Zamierzałam po powrocie dokleić zdjęcia, ale okazało się, że nie ma już miejsca. Ale może choć kilka uda mi się wcisnąć.

A może się jednak zmobilizuję i powstanie kolejny typowo zdjęciowy album. Może, bo... jeszcze mam rozgrzebany zaległy album sprzed dwóch lat, z mojej drugiej wyprawy.  :)

W każdym razie mam za sobą nowe, niezwykle ciekawe twórcze doświadczenia.
Nowe miejsca, nowe ogrody, nowe podejście, nowe techniki,  - w sam raz, żeby zgłosić żurnalik na scrapkowe wyzwanie  "Coś nowego".

A w Devon dzisiaj 16 stopni i delikatne słoneczko zza chmury. Ech, niektórzy to mają dobrze...
Pozdrawiam :)

piątek, 27 lipca 2012

Już jestem :)

Wróciłam.
Devon - czyli kolejna wyprawa szalonych ogrodniczek - już za nami.
Tak po prawdzie, to wróciłam już prawie tydzień temu, ale rzeczywistość na miejscu dorwała mnie w swoje szpony i dopiero dzisiaj w miarę spokojnie siadłam do przywiezionych zdjęć.

U mnie tylko krótka migawka - pełna relacja już w toku na blogu Marty.
Tam będą lepsze zdjęcia - no cóż, mój aparat już dawno zasłużył na emeryturę, cyfrówki tak długo nie żyją ;-)  - pełne relacje fotograficzne z poszczególnych ogrodów, obszerne opisy - zapraszam do śledzenia kolejnych odsłon.

A to kilka moich:










Pojawi się za to w najbliższym czasie na moim blogu podróżny art journal, którego tworzenie urozmaicało rzadkie chwile wolnego czasu i wciągnęło (na różne sposoby) prawie całą ekipę.
Poniżej autorka bloga we własnej osobie, scrapująca w terenie (a dokładniej na parkingu ogrodu RHS w Rosemoor) - na zdjęciach autorstwa Darka Góry :)




Pomarańczowa kurteczka pewnie niedługo zagości na moich scrapach. 
Z racji pogody praktycznie się z nią nie rozstawałam. I nie, nie narzekam - tylko dwa ogrody zwiedzaliśmy w siąpiącym deszczu. Za to wspaniała, soczysta zieleń i bujnie kwitnące hortensje wynagradzały te drobne uciążliwości. Z chęcią zamieniłabym nasze "piękne" (wrrrr...)  lato na tamten chłodny i wietrzny klimat...


Pozdrawiam :)




środa, 18 lipca 2012

Słodki notesik :]

Lubię lato.
Zeszłoroczne.

Jak już zapomnę o upałach i duchocie. Jak wiadomo, czas leczy rany - po paru
miesiącach przestaje się pamiętać, że nie było czym oddychać, że przez całą
noc w otwartym oknie huczał wentylator, po to, by temperatura w domu spadła
choć o 2 stopnie, że o 6:00 rano człowiek wstawał niewyspany i opuchnięty od
upału, że komary nie pozwalały popracować w ogrodzie, a szerszenie próbowały
się zagnieździć nad samym tarasem.
I wtedy już lubię lato :]

Na cześć tej ulubionej pory roku powstał o, taki notesik, na bazie ohydztwa
nabytego za 4 zł w hipermarkecie, przetworzonego wg metody Arte Banale:








Szczegóły, jak zwykle, na blogu Galerii RAE.  :)\
A post powinien opublikować się sam (ciekawe, czy się uda), bo ja aktualnie zapewne moknę w deszczu w chłodnych rejonach Europy :)

Pozdrawiam :)

wtorek, 3 lipca 2012

Słoikowe scrapy ;-)

Nie skrapuję ostatnio. Wena siadła mi zupełnie. 
Przy tej "pięknej" pogodzie (kocham jesień, kocham jesień, kocham jesień, uwielbiam szarugi, seeeeerio!!!) nie chce mi się robić nic, ponad rzeczy absolutnie konieczne.
Rzeczą konieczną rzecz jasna są żniwa ;-)
U mnie - porzeczkowe ( poziomkowe były już wcześniej, ale zostały pożarte na pniu).

W naszym ogrodzie nadszedł wielki dzień - rekordowe zbiory z jedynego
krzaczka czerwonych porzeczek. Krzaczek wiele lat temu załatwił sobie u mnie
miejscówkę na krzywy ryj (czy może raczej na krzywy liść) - znalazłam małą
siewkę w doniczce z jakimś krzewem. Dałam mu szansę, posadziłam - i tak
sobie rósł niepozorny aż do tego roku, rodząc po malutkiej garści owoców.  W
tym roku urodzaj zaskoczył wszystkich.
Całe 3,5 kg!
Całe 12 słoiczków galaretki porzeczkowej!

Takie wydarzenie musiałam godnie uczcić - najlepiej nietypowymi scrapowymi
etykietkami  :)
Wykorzystałam w tym celu dwa motylowe wykrojniki i wszystkie niewymiarowe
ścinki, jakie zostały mi z papierów RAE. Kto mnie zna, ten wie, że ścinki
wykorzystuję do ostatniego skrawka. Trudno w to uwierzyć, ale przez ponad rok kontaktu z tymi papierami ( i pół roku dizajntimowania)  uzbierałam zaledwie kilka ścinków. 
Te najmniejsze, najtrudniejsze do zagospodarowania, zużyłam w taki oto sposób:








Po materiałoznawstwo zapraszam jak zwykle na bloga Galerii RAE.

Pozdrawiam :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...