Właściwie to nie wiem jak zacząć tego posta, żeby nie wyszło pompatycznie. Bo jak dobrze napisać o czymś, co siedziało w człowieku od lat 30 z okładem i cierpliwie czekało na właściwy moment?
To będzie bardzo długi post z bardzo słabymi zdjęciami. Za jakość z góry przepraszam - wszystkie były robione na gorąco, telefonem, bez dbałości o szczegóły. Czas naglił, warunki nie pozwalały na wystudiowane kadry, emocje generowały dynamikę ;-)
Ale do rzeczy.
Przędzenie na kołowrotku było moim marzeniem odkąd nauczyłam się machać drutami.
A było to tak dawno, że w najlepsze działały wtedy sklepy Cepelia.
W Krakowie przy Rynku stał sobie taki nowiusieńki kołowrotek z zawrotną (jak na owe czasy) ceną, a pewna młoda i ambitna adeptka dziewiarstwa przyklejała nos do wystawy i zachodziła w głowę, jak też to ustrojstwo działa i jak by to było - tak siąść i spróbować pociągnąć nitkę z tego kłębu pakuł, dumnie puszących się na... no właśnie, na czym? Zero wiedzy, zero publikacji, zero wsparcia technicznego. W bliższej ani dalszej rodzinie prządek nie było.
"Ustrojstwo z Cepelii" pewnie tak naprawdę nie nadawało się do prawdziwej pracy, co najwyżej do postawienia na segmencie i udawania, że się ma ludowe korzenie (jeśli się je miało naprawdę, to na segmencie najczęściej stawiało się zgoła inne ozdoby), ale młoda adeptka dziewiarstwa nie mogła o tym wiedzieć. Mogła co najwyżej kupować od górali wściekle szorstką wełnę, z której nie wiedzieć czemu w dzierganiu zawsze wychodziły romby zamiast prostokątów *), farbować ją w cebuli z wkładką z zardzewiałej podkowy **) i plątać na dzierganej nitce grube "cosie", będące substytutem artyarnu, jak to się obecnie zwykło określać.
A potem nastąpiło rzucenie drutami w kąt na długie lata. Co było dalej, częściowo widać na blogu :)
Jednocześnie z powrotem do dziewiarstwa wylazło na wierzch pragnienie głęboko zakopane pod korą mózgową. Wyłaziło i nie dawało się już z powrotem zasypać grubą warstwą kory ;-)
Tym bardziej, że czasy się zmieniły i teraz wystarczyło parę kliknięć, by z czeluści internetu wychynęły całe oceany inspiracji, informacji i kontaktów. Decyzja zapadła dokładnie rok temu, ale udało się dopiero teraz. Wreszcie! :)
W ostatni weekend listopada zaliczyłam szybki wypad do Poznania na warsztaty przędzenia na kołowrotku dla początkujących, w pracowni Hobby Wełna.
Kursy przędzenia prowadzi Justyna, kobieta, której kołowrotki jedzą z ręki i mruczą z zadowolenia. Zajrzyjcie na bloga i flickra, jakie cuda wyczynia z farbami, gręplarką i kołowrotkiem :)
Poniżej - sprzęt gotowy do pracy.
Na zdjęciu od lewej: Majacraft Suzie, czyli osobiste cudeńko Mistrzyni i trzy polskiej produkcji kołowrotki Fantazja, Polonez i Sonata, wyposażenie pracowni.
Atmosfera w naszej małej grupce była fantastyczna.
Dwa dni szalonych rozmów o wełnie, alpace, angorze, dzierganiu, tkaniu, farbowaniu, przędzeniu psiej i kociej sierści, a także o kotach, jedzeniu (i niejedzeniu) mięsa, minimalizmie, poszanowaniu surowców, dobrostanie zwierząt użytkowych.
A to wszystko jednocześnie z walką ze stawiającą opór materią i sprzętem. Ten ostatni za wszelką cenę musiał nam pokazać, że przędzenie łatwe nie jest i wymaga koordynacji dwóch rąk, dwóch nóg i głowy.
I że nie da się nauczyć prząść w 7 godzin, potrzeba dużo ćwiczeń, a kurs może dać jedynie podstawy.
Zwłaszcza, jeśli jest to naprawdę pierwszy kontakt z kołowrotkiem.
Na zdjęciu od lewej:
Zosia (najbardziej doświadczona) oswaja własny zabytkowy sprzęt, który ma swoje starcze narowy i obraca się tylko w prawo,
Gosia za kierownicą mercedesa ;-)
i druga Gosia, która pierwszy kontakt ze sprzętem zaliczyła już wcześniej, co wydatnie wpłynęło na efekty nauki i wygląd niteczki.
Była też dawka wiedzy o surowcach i ich przygotowaniu.
Na zdjęciach - Justyna pokazuje nam, jak wygląda praca z gręplarką.
A na półkach kuszą i inspirują piękne kolorowe czesanki :)
Zawartość pierwszej mojej szpulki nie nadawała się do pokazania. Ale druga już nawet trochę przypomina nitkę. Nic, że grubą, nierówną i ekhm... artystyczną ;-), ważne, że w całości, że dała się nawinąć na motowidło i skręcić w efektowny (pozory, pozory!) precelek:
Na kursie nie było już czasu na nic więcej, ale...
Tak. To jest mój nowiutki, jeszcze ciepły kołowrotek Sonata, który przyjechał w ostatni poniedziałek. Decyzja nie została podjęta pod wpływem impulsu, ten zakup zaplanowałam już dawno, a tylko rady bardziej doświadczonych prządek powstrzymały mnie przed wcześniejszym zakupem, chociaż korciło mnie, żeby kupić i spróbować wcześniej, już, już, natychmiast.
Wahałam się jeszcze nad wyborem między Fantazją, której prosta forma o niebo bardziej mi się podoba, a Sonatą. Nienawidzę lakieru i toczonych tralek. Ale Sonata ma zalety, które pozwalają przymknąć oko na stronę estetyczną, dlatego tym razem pragmatyzm zwyciężył.
I chyba jednak się polubimy - po nierównej walce z pracownianą Sonatą, ta moja okazała się bardzo przyjazna. Spodziewałam się problemów, "stawania w poprzek", farfocli, makaronów i innych koślawców, a tymczasem złożyłam (o tym za chwilę), naoliwiłam gdzie trzeba - i w końcu wczoraj usiadłam, pokręciłam na sucho na próbę, przygotowałam czesankę - i... poszło! :)
Nitce jeszcze brakuje bardzo dużo do doskonałości, ale przecież to trening czyni prządkę :)
A teraz będzie łyżka dziegciu.
Czyli instrukcja.
Firma która produkuje dobrej jakości sprzęt, znana na cały świat, w charakterze instrukcji montażu i obsługi dołącza do niego o, to: http://kromski.com/PDF/instrukcja-sonata.pdf
I tylko to.
Przyzwyczajona do instrukcji dołączanych do mebli, które pokazują jak krowie na rowie, co, gdzie i w jakiej kolejności montować, do instrukcji narzędzi, które szczegółowo opisują poszczególne elementy, zasadę działania i regulacji, z niedowierzaniem patrzyłam na niewyraźne zdjęcia, które tak naprawdę niczego nie wyjaśniają. Gdyby nie to, że po kursie wiedziałam już co nieco, nie obeszło by się bez szperania w sieci i proszenia o pomoc doświadczonych prządek.
Ja wiem, że sprzęt jest niszowy, że przypadkowe osoby raczej go nie kupują, że są grupy i fora, na których...
ale mimo wszystko.
Czy zredagowanie przyzwoitej broszury i napisanie choćby krótkiego tekstu w kilku językach jest aż tak trudnym zadaniem?
Tyle tytułem marudzenia ;-)A tymczasem na dokończenie czeka pewien bardzo utylitarny sweter i pewien bardzo terminowy album, na który zostało coraz mniej czasu.
A mnie ciągnie do kółka i doba ma tylko 24 godziny.
I tym optymistycznym akcentem ;-)
pozdrawiam
Ewa
*) Teraz już wiem, że single tak mają. A już na pewno przekręcone single.
**) Zardzewiała podkowa, gwoździe i łańcuchy stanowiły substytut bejcy żelazowej, pozwalającej uzyskać oliwkowy odcień. Po jakimś czasie zdobyłam słój siarczanu żelaza, który działał skuteczniej, ale nie dawał już tak wyrafinowanych odcieni.
oż w mordę!!!! no wryło mnie i nie wiem co napisać!
OdpowiedzUsuńNo, a ja nie wiem co odpowiedzieć ;-)
UsuńNajważniejsze, że sprzęt jest i cieszy oko, a doskonałość wytworów przyjdzie z czasem.
OdpowiedzUsuńPs. Instrukcja powala i nie widzę różnicy między "good" i "not good".
Prawda, że imponujące są te zalecenia w instrukcji? Nabywcy z szerokiego świata muszą być zachwyceni tak szczegółowym i dokładnym opisem ;-)
UsuńGdyby nie to, że uczyłam się na tym konkretnym modelu, miałabym trochę problemów z rozkminieniem, jak to powinno wyglądać. Dla doświadczonej prządki różnica między różnymi kołowrotkami pewnie nie jest aż tak istotna, ale na ten pierwszy raz bardzo chciałam spróbować właśnie na Sonacie, dlatego w drugim dniu kursu zamieniłyśmy się kołowrotkami.
Wełna artystycznie skkhrrręcana ma swoje uroki a w ogóle to ćwiczenie czyni mistrza. Parę dupogodzin i będzie cool, wyczujesz gadzinę.:-)
OdpowiedzUsuńUroki - jasne, pod warunkiem, że nie wynikają z niedostatków warsztatowych.
UsuńI tak, nie ma zmiłuj, swoje kilometry równej cienizny trzeba będzie wykręcić, zanim się zacząć myśleć o czymś, co będzie artystyczne, a nie tylko niechlujne ;-)
Cudowna opowieść i piękne jest to, że realizujesz marzenia. Wzruszyłam się całkiem serio :)
OdpowiedzUsuńPasja - to jest najważniejsze i najbardziej twórcze. Życzę Ci wielu wspaniałych chwil przy tej nowej "zabawce" :D
:-)
UsuńZ tymi marzeniami to jakoś tak jest, że o impulsach typu "muszę, bo się uduszę" szybko się zapomina. Ale jak coś siedzi głęboko w głowie, to prędzej czy później da o sobie znać, wylezie na wierzch i już się nie schowa. I trzeba się wziąć i zabrać do realizacji tego "czegoś" . I w zasadzie nieważne, czy to będzie "aż" samotny rejs dookoła świata, dom na wsi czy "tylko" mereżka na obrusie ;-)
Uwielbiam czytać Twoje teksty :)I chyba nie robi mi różnicy o czym są...wszystkie działają tak samo - muszę wstać i zacząć coś robić.
OdpowiedzUsuńA wiesz, że to, co napisałaś, to jeden z najbardziej motywujących komentarzy jakie dostałam od początku prowadzenia bloga?
UsuńTym bardziej motywujący, że tematyka mojego bloga już dawno odfrunęła daleko od bezpiecznych skrapowych rejonów i raczej w stare koleiny już nie wróci.
Nie dlatego, żebym zarzuciła papierki na zawsze, a dlatego, że ograniczanie się do jednej techniki nie leży w mojej naturze i dla moich nielicznych (jakby nie było)czytelników takie zmiany mogą już nie być do zaakceptowania. I tak bardzo długo wytrzymałam ze scrapem jako główną działką hobbystycznego rękodzieła :)
No popatrz... a ja miałam kołowrotek, taki prawdziwy, wiekowy rodem z Mazowsza... I go sprezentowałam komuś kto bardzo pragnął mieć wyłącznie do ozdoby. Teraz mi szkoda trochę. A, sprawny był...
OdpowiedzUsuńTeraz pewnie miałby rwanie :-)
UsuńZ tego, co czytam po blogach prządkowych, wiele osób zaczyna swoją przygodę z przędzeniem od takiego zabytku, poza tym"dziadki" są pożądane np.jak ktoś bierze udział w pokazach rekonstrukcyjnych starego rzemiosła itp. A jeszcze taki "dziadek" jak ma zachowane dwie szpulki, to już zupełnie super.
Podziwiam Twój zapał i realizację marzeń/pragnień :-)
OdpowiedzUsuńPrzędzenie jest magiczne, prawda? Też stawiałam pierwsze kroki u Justyny i uważam, że to najlepsza szkoła, bo Tysia łączy rzetelną wiedzę z wyrabianiem intuicji prządkowej u adeptek. I daje na kursie najważniejszą radę: prząść codziennie, choćby 10-15 minut, ale codziennie. Czego się ręce i głowa nauczą przez takie intensywne pierwsze miesiące, to już zostanie w prządce na dłużej. Życzę Ci wielu pięknych nitek i nieustającej radości/satysfakcji z przędzenia :)
OdpowiedzUsuńMagiczne i hipnotyzujące :)
UsuńI mogę się podpisać pod wszystkim, co piszesz o kursie u Tysi (zresztą, bardzo dużo ciekawych rzeczy dowiedziałam się z Twojego bloga). Z tym, że ja mam inny problem - jak już siądę do kółka, to czas przestaje istnieć, oderwać mnie może koniec czesanki albo skurcze w stopach. Żeby skończyć kilka terminowych spraw, musiałam dać sobie na jakiś czas szlaban na przędzenie, taki całkowity. Dopiero jak skończyłam z zaległościami, to pozwoliłam sobie na kołowrotek. Poza tym mnie kręci farbowanie i mieszanie, więc cały proces tak czy siak przebiega znacznie wolniej :)