piątek, 30 grudnia 2016

Uprzędło się

Dzisiaj tylko krótkie zajawki.
Uprzędło się takie:


Dane techniczne:
surowiec - czesanka południowoniemiecka
większy motek:  108 g, 277 m metrów dubla po stabilizowaniu
mniejszy: 30 g, 67 m (czyli to, co przy dublowaniu nie zmieściło się na pierwszej szpulce).
Większy za mocno przekręcony, wyszedł miejscami mocno sznurkowaty, mniejszy za to lekko niedokręcony, ale ten efekt podoba mi się znacznie bardziej.
Nie mam jeszcze zupełnie wyczucia, jaki powinien być właściwy skręt, no ale to chyba nie jest dziwne. Ćwiczę ;-)


Poza tym:

Dzierga się drugi 'Utylitarny'.


Powtórka z włóczki, wzoru i rozmiaru. Tylko kolor inny.
Pierwszy jest noszony bardzo intensywnie.
Może uda się zrobić jakieś zdjęcia, zanim Użytkownik całkiem go złacha,
A jak nie, to obfotografujemy drugi i podmieni się tylko kolor w Gimpie ;-)


I powoli przypominam sobie, jak się pracuje z papierem ;-)


Na koniec tego "Mikroexpresu Wieczornego" najfajniejsza wiadomość z ostatniej chwili:
Mój komentarz zyskał wyróżnienie w zgadywance u Chmurki  :D

Pozdrawiam wszystkich, których jeszcze nie odstraszyły metamorfozy na blogu ;-)

Ewa


środa, 7 grudnia 2016

Przekręty ;-)


Właściwie to nie wiem jak zacząć tego posta, żeby nie wyszło pompatycznie. Bo jak dobrze napisać o czymś, co siedziało w człowieku od lat 30 z okładem i cierpliwie czekało na właściwy moment?

To będzie bardzo długi post z bardzo słabymi zdjęciami. Za jakość z góry przepraszam - wszystkie były robione na gorąco, telefonem, bez dbałości o szczegóły. Czas naglił, warunki nie pozwalały na wystudiowane kadry, emocje generowały dynamikę ;-)

Ale do rzeczy.
Przędzenie na kołowrotku było moim marzeniem odkąd nauczyłam się machać drutami.
A było to tak dawno, że w najlepsze działały wtedy sklepy Cepelia.
W Krakowie przy Rynku stał sobie taki nowiusieńki kołowrotek z zawrotną (jak na owe czasy) ceną, a pewna młoda i ambitna adeptka dziewiarstwa przyklejała nos do wystawy i zachodziła w głowę, jak też to ustrojstwo działa i jak by to było - tak siąść i spróbować pociągnąć nitkę z tego kłębu pakuł, dumnie puszących się na... no właśnie, na czym? Zero wiedzy, zero publikacji, zero wsparcia technicznego. W bliższej ani dalszej rodzinie prządek nie było.

"Ustrojstwo z Cepelii" pewnie tak naprawdę nie nadawało się do prawdziwej pracy, co najwyżej do postawienia na segmencie i udawania, że się ma ludowe korzenie (jeśli się je miało naprawdę, to na segmencie najczęściej stawiało się zgoła inne ozdoby), ale młoda adeptka dziewiarstwa nie mogła o tym wiedzieć. Mogła co najwyżej kupować od górali wściekle szorstką wełnę, z której nie wiedzieć czemu w dzierganiu zawsze wychodziły romby zamiast prostokątów *), farbować ją w cebuli z wkładką z zardzewiałej podkowy **)  i plątać na dzierganej nitce grube "cosie", będące substytutem artyarnu, jak to się obecnie zwykło określać.

A potem nastąpiło rzucenie drutami w kąt na długie lata. Co było dalej, częściowo widać na blogu :)
Jednocześnie z powrotem do dziewiarstwa wylazło na wierzch pragnienie głęboko zakopane pod korą mózgową. Wyłaziło i nie dawało się już z powrotem zasypać grubą warstwą kory ;-)
Tym bardziej, że czasy się zmieniły i teraz wystarczyło parę kliknięć, by z czeluści internetu wychynęły całe oceany inspiracji, informacji i kontaktów. Decyzja zapadła dokładnie rok temu, ale udało się dopiero teraz. Wreszcie! :)


W ostatni weekend listopada zaliczyłam szybki wypad do Poznania na warsztaty przędzenia na kołowrotku dla początkujących, w pracowni  Hobby Wełna
Kursy przędzenia prowadzi  Justyna, kobieta, której kołowrotki jedzą z ręki i mruczą z zadowolenia. Zajrzyjcie na bloga i flickra, jakie cuda wyczynia z farbami, gręplarką i kołowrotkiem :)

Poniżej - sprzęt gotowy do pracy.
Na zdjęciu od lewej: Majacraft Suzie, czyli osobiste cudeńko Mistrzyni i trzy polskiej produkcji kołowrotki Fantazja, Polonez i Sonata, wyposażenie pracowni.



Atmosfera w naszej małej grupce była fantastyczna.
Dwa dni szalonych rozmów o wełnie, alpace, angorze, dzierganiu, tkaniu, farbowaniu, przędzeniu psiej i kociej sierści, a także o kotach, jedzeniu (i niejedzeniu) mięsa, minimalizmie, poszanowaniu surowców, dobrostanie zwierząt użytkowych.
A to wszystko jednocześnie z walką ze stawiającą opór materią i sprzętem. Ten ostatni za wszelką cenę musiał nam pokazać, że przędzenie łatwe nie jest i wymaga koordynacji dwóch rąk, dwóch nóg i głowy.
I że nie da się nauczyć prząść w 7 godzin, potrzeba dużo ćwiczeń, a kurs może dać jedynie podstawy.
Zwłaszcza, jeśli jest to naprawdę pierwszy kontakt z kołowrotkiem.


Na zdjęciu od lewej:
Zosia (najbardziej doświadczona) oswaja własny zabytkowy sprzęt, który ma swoje starcze narowy i obraca się tylko w prawo,
Gosia za kierownicą mercedesa ;-)
i druga Gosia, która pierwszy kontakt ze sprzętem zaliczyła już wcześniej, co wydatnie wpłynęło na efekty nauki i wygląd niteczki.




Była też dawka wiedzy o surowcach i ich przygotowaniu.
Na zdjęciach -  Justyna pokazuje nam, jak wygląda praca z gręplarką.



A na półkach kuszą i inspirują piękne kolorowe czesanki  :)



Zawartość pierwszej mojej szpulki nie nadawała się do pokazania. Ale druga już nawet trochę przypomina nitkę. Nic, że grubą, nierówną i ekhm... artystyczną ;-), ważne, że w całości, że dała się nawinąć na motowidło i skręcić w efektowny (pozory, pozory!) precelek:




Na kursie nie było już czasu na nic więcej, ale...



Tak. To jest mój nowiutki, jeszcze ciepły kołowrotek Sonata, który przyjechał w ostatni poniedziałek. Decyzja nie została podjęta pod wpływem impulsu, ten zakup zaplanowałam już dawno, a tylko rady bardziej doświadczonych prządek powstrzymały mnie przed wcześniejszym zakupem, chociaż korciło mnie, żeby kupić i spróbować wcześniej, już, już, natychmiast.

Wahałam się jeszcze nad wyborem między Fantazją, której prosta forma o niebo bardziej mi się podoba, a Sonatą. Nienawidzę lakieru i toczonych tralek. Ale Sonata ma zalety, które pozwalają przymknąć oko na stronę estetyczną, dlatego tym razem pragmatyzm zwyciężył.
I chyba jednak się polubimy - po nierównej walce z pracownianą Sonatą, ta moja okazała się bardzo przyjazna. Spodziewałam się problemów, "stawania w poprzek", farfocli, makaronów i innych koślawców, a tymczasem złożyłam (o tym za chwilę), naoliwiłam gdzie trzeba - i w końcu wczoraj usiadłam, pokręciłam na sucho na próbę, przygotowałam czesankę - i... poszło!  :)

Nitce jeszcze brakuje bardzo dużo do doskonałości, ale przecież to trening czyni prządkę :)




A teraz będzie łyżka dziegciu.
Czyli instrukcja.
Firma która produkuje dobrej jakości sprzęt, znana na cały świat, w charakterze instrukcji montażu i obsługi dołącza do niego o, to:  http://kromski.com/PDF/instrukcja-sonata.pdf 
I tylko to.
Przyzwyczajona do instrukcji dołączanych do mebli, które pokazują jak krowie na rowie, co, gdzie i w jakiej kolejności montować, do instrukcji narzędzi, które szczegółowo opisują poszczególne elementy, zasadę działania i regulacji,  z niedowierzaniem patrzyłam na niewyraźne zdjęcia, które tak naprawdę niczego nie wyjaśniają. Gdyby nie to, że po kursie wiedziałam już co nieco, nie obeszło by się bez szperania w sieci i proszenia o pomoc doświadczonych prządek. 
Ja wiem, że sprzęt jest niszowy, że przypadkowe osoby raczej go nie kupują, że są grupy i fora, na których... 
ale mimo wszystko. 
Czy zredagowanie przyzwoitej broszury i napisanie choćby krótkiego tekstu w kilku językach jest aż tak trudnym zadaniem? 
Tyle tytułem marudzenia ;-)


A tymczasem na dokończenie czeka pewien bardzo utylitarny sweter i pewien bardzo terminowy album, na który zostało coraz mniej czasu.
A mnie ciągnie do kółka i doba ma tylko 24 godziny.


I tym optymistycznym akcentem ;-)
pozdrawiam
Ewa

*) Teraz już wiem, że single tak mają. A już na pewno przekręcone single.
**) Zardzewiała podkowa, gwoździe i łańcuchy stanowiły substytut bejcy żelazowej, pozwalającej uzyskać oliwkowy odcień. Po jakimś czasie zdobyłam słój siarczanu żelaza, który działał skuteczniej, ale nie dawał już tak wyrafinowanych odcieni.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Obchodziliśmy...

...święto.   *)

Takie jedno. 
Wiecie.

Z daleka, peryferiami, polną drogą ;-)



Tak długo jeszcze żaden udzierg nie czekał na sesję.
Szybkościowy udzierg, dodajmy.

Skończyłam go... hm... wiosną.
Włóczka to moja farbowanka z odzysku, pokazywana w formie surowej  tutaj i potem w trakcie, z dodatkiem moherowej nitki, tu.
Robił się błyskawicznie, mimo prucia rękawów i podkroju szyi (bez prucia się nie liczy, jak mawiają doświadczone dziewiarki).
Grube druty (ranyyy, pierwszy raz w życiu robiłam na 4,5! - wiem, wiem, że dla "normalnych" dziewiarek to normalna grubość, ja, z moim luźnym przerabianiem oczek preferuję "igiełki"),wielkie oczka, mega-prosty krój, prawie wszystko na okrągło od dołu, zero szycia.

Sweterek zblokowałam i odłożyłam do szafy, bo nawet tegoroczna zimna wiosna była za ciepła, żeby go zakładać. A potem przyszło lato i myśl o sesji w takim "wolnowarze" nawet mi do głowy nie przychodziła. Za to teraz solidnie zmarzłam, patrząc tęsknie na puchówkę wiszącą na gałęzi na czas pozowania do zdjęć. Nawet wełna+kaszmir+moher nie wystarczyły jako jedyne okrycie ;-)
W dodatku jesienne słoneczko było łaskawe zaświecić na moment, po czym schowało się definitywnie, skutkiem czego kolory na zdjęciach wyszły buro.

Taki mamy klimat ;-)










Drobne funkcjonalne udogodnienia to tył przedłużony za pomocą rzędów skróconych i dekolt, który nie jest taką całkiem prostą łódką, ale dostał lekki podkrój. A jedyną ozdobą jest sznureczek przekręconych oczek prawych, biegnący wzdłuż rękawa. Ściągacze zrobiłam również z oczek przekręconych, wolę takie niż zwykłe, moim zdaniem są schludniejsze i ładniej trzymają formę.








Okazało się przy tym, że takie rzędy skrócone, jakich nauczyłam się na użytek tej czapki, wyglądają dobrze na prawych oczkach, ale na lewym jerseyu już niekoniecznie. Ale są przecież inne metody. Teraz pewnie użyłabym metody german short rows, która na lewych oczka wygląda o niebo lepiej.
No tak, ale to było wiosną. A wtedy jeszcze każdy rząd skrócony powstawał z użyciem włóczki, drutów i jutuba ;-)

A poza tym ostatnio zaliczam same porażki. Wyszło mi, że więcej pruję, niż dziergam.
Za co się nie wezmę, to zmienia stan skupienia. Z motków fabrycznych na motki ręcznie zwijane ;-)
O, nawet EdiEs udokumentowała to na fotkach z ostatniego naszego spotkania.
Proszę, tutaj dowód -  do przerwy 2:0 dla Nurmilintu.





I jeszcze dane techniczne.
Wzór: własny "od czapy" ;-)
Włóczka: jeden motek mojej  farbowanki  + ok. 2,5 motka kidmoheru Midara  (w dwie nitki - czyli po ok. 650 m z każdego rodzaju)
Druty KP 4,5 Cubics

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i ciepło.

Ewa



*) To nie ja wymyśliłam, to Raczkowski. Chyba rok temu.
    Kto ciekawy, to sobie znajdzie.

wtorek, 25 października 2016

Liszaje na murze

Lato się skończyło.
Aktualnie mamy sezon na parasolki. I zapewne nieprędko się skończy.
Niestety.*)

Ostatnim (słonecznym) rzutem na taśmę udało się zrobić sesję letniej sweterko-narzutki, którą udziergałam jeszcze w czerwcu.
W zasadzie to sesje były trzy, ale zdjęcia z pierwszych dwóch zupełnie, ale to zupełnie nie nadawały się do publikacji. Dopiero trzecie podejście jako-tako oddaje wygląd udziergu.
Sweterek rewelacyjnie się nosi, ale fotografuje fatalnie.
Najlepiej go widać od tyłu ;-)



Co tu dużo mówić - tył jak najbardziej na to zasługuje, bo wymyślony jest bardzo ciekawie. Na zdjęciach widać linie dodawania oczek, przy okazji zresztą nauczyłam się nowego (dla mnie) sposobu. Nie wiem, czy ta metoda ma polską nazwę, w jęz. ang. jest to right lifted increase (i odpowiednio left  lifted increase).

Wyrafinowana konstrukcja to Quick Sand  Heidi Kirrmaier.
Robiony od góry, absolutnie bezszwowo, pozwala na wykorzystanie włóczki praktycznie do ostatnich centymetrów (tak też było u mnie, wykorzystałam nawet sprutą próbkę, której przezornie nie odcięłam z ostatniego motka).
Wzór rozpisany bardzo czytelnie, co dla mnie, debiutantki w dziedzinie korzystania z gotowców, było dodatkową zaletą. Projektantka ma ciekawy system rozpisywania poszczególnych sekcji w tabelkach, co z początku mnie zaskoczyło, ale teraz (przy kolejnym swetrze z gotowego projektu innej autorki) doceniam to coraz bardziej.


A skąd tytułowe liszaje?
Poniższe zdjęcia wyjaśniają. Prawda, że jest niejakie podobieństwo? ;-)




No dobra, niech będzie - sweterek ma i przód ;-)



Użyta przeze mnie włóczka, Sahara firmy Lane Mondial, to len z dodatkiem bawełny i wiskozy. Zużyłam jedynie 5 motków, zostało kilkanaście centymetrów :)

Dzięki dodatkom ma leciutki połysk i odporność na gniecenie (zdarzało mi się upychać sweterek w torebce,a potem po strzepnięciu zakładać. Daje radę :)
Zresztą, na zdjęciach występuje w wersji zwyczajnie-codziennej, bez prania, prasowania i innych takich. Wyjęłam z szafy, założyłam i już. Stąd te trochę wyciągnięte rękawy. Nie ma ściemy ;-)


I jeszcze trochę tyłu:


Spadam już, mam dość.




Do zobaczenia wkrótce ;-)






*) Wbrew pozorom to nie jest o pogodzie. Ani o porach roku.
   Ale po co ja to wyjaśniam, przecież wiadomo.



poniedziałek, 17 października 2016

Jeszcze jeden zygzak.

No. Pora na kolejny udzierg z letniej serii.
Udzierg trochę poleżał w szafie, zdjęcia poleżały na dysku, ale wreszcie mogę pokazać.
Mała Zosia szczęśliwie przyszła na świat, świeżo upieczeni rodzice już trochę ogarnęli nową rzeczywistość i w dniu wczorajszym prezent został wręczony :)

Co tu dużo pisać: włoczka DROPS Loves You 5 i DROPS Paris, bawełna 100%.
Wzór (a właściwie ścieg) powszechnie dostępny w sieci, ale przyjmijmy, że inspirowałam się tym kocykiem, zamieniając francuza na pończoszniczy i po swojemu dobierając liczbę oczek, raport, dobór i rozplanowanie kolorów.

 




Wybór bawełny był podyktowany względami praktycznymi - kocyk doskonale zniósł pranie w pralce i wirowanie na 1400 obrotów. Ale chowanie nitek to było doświadczenie, którego nie zamierzam więcej powtarzać na tak  grubej bawełnie. W dodatku mimo obrobienia brzegu szydełkiem, nitki mają tendencję do wyłażenia. Cóż, uczymy się na błędach, mimo internetu - najczęściej na własnych. Wybór wzoru opartego na kilku kolorach i cięciu nitki nie był najszczęśliwszym pomysłem dla tej włóczki. Chociaż samo dzierganie było szybkie i bardzo przyjemne.

Mam nadzieję, że będzie dobrze służył maleństwu :)


Pozdrawiam :)

poniedziałek, 5 września 2016

Żmija zielona zygzakowata :)

Jak fajnie, że jednak ktoś jeszcze zagląda :)


No to powoli zaczynamy prezentację bohaterów stosiku.
Od przedostatniego.
Bo tak.
Bo sweterki muszą jeszcze poczekać na sesję "na ludziu", a ostatniego udziergu nie mogę jeszcze pokazać.
Bo... bo nie ;-)

Otóóóóóżżżż...
Każdy kiedyś musi.
Każdy kiedyś musi udziergać chevrona. Szewrona, zygzaka, missoniego, w którymś-tam wariancie, po sieci przewala się tego do licha i jeszcze ze cztery ;-)
Mam na myśli ilość wersji ściegu, bo udziergów zygzakowych na drutach i na szydełku jest niezliczona mnogość. A tak naprawdę jest ich jeszcze więcej ;-)
I tak po którymś spotkaniu krakowskich dziewiarek padło na mnie. Idee fixe, sztuka dla sztuki. Jak mus to mus. Szal. Zdecydowałam się na robienie wg wzoru (w zasadzie) o tego: ZickZack Scarf  .
Wzór darmowy, do pobrania z Rav.


Robótka spotkaniowo-komunikacyjna. Siedem markerów i można gadać bez pomyłek :)
Pół rządka nawet powstało na placu zabaw, gdzie towarzyszyłam mamie pewnego małego Obywatela (Marta, wiem, że czytasz i pozdrawiam Cię serdecznie!). :)

Taka robótka  mantrowa i hipnotyczna. Wciąga!
Robisz - i nie możesz przestać. Co się pokaże za zakrętem? Jaki kolor wyskoczy ze środka kłębka? Jak zgrają się dwa rzędy z tymi dwoma poprzednimi?



Tak, bo jasna włóczka to kolejna wersja kolorystyczna Millecolori Baby, tym razem z przewagą chłodnych zieleni. Druga - to czarno-fioletowa skarpetkówka Lang Yarns, zmieniane co dwa rzędy. Millecolori zupełnie nieprzewidywalna - zaczęła się pięknymi turkusami, a potem już każdy rząd przechodził w inny kolor. Groszkowe zielenie, plastikowe błękity, wściekłe szafiry, brązy, jakieś burasy-fiolety. Dwa motki - i oba zupełnie różne, chociaż ten sam numer koloru. Na szczęście czernie i fiolety trochę uspokoiły efekt:)
Zużyłam w sumie 200 g włóczki.
Dziergam bardzo luźno, więc szal wyszedł znacznie szerszy niż u autorki wzoru, za to na długość ledwo-ledwo. Pewnie po kilku praniach się naciągnie :)




Wiecie, jak bardzo się ucieszyłam, widząc w komentarzach znajome nicki, mimo mojego długiego niebytu i tu, i na Waszych blogach. No wiem, że tematyka bloga odjeżdża w kosmos, staje się coraz bardziej nieprzewidywalna. Jak motek Millecolori ;-)

A może kogoś to zmotywuje do powrotu do dziewiarstwa? Albo do nauki? Na spotkaniach co i rusz pojawiają się nowe adeptki dziergactwa, które próbują łapać bakcyla. Może?... ;-)

Pozdrawiam :)


wtorek, 23 sierpnia 2016

Re(animacja) (aktywacja) (wolucja). Właściwe podkreślić.

Rewolucja. Pełzająca ;-)

Jestem, żyję, działam.
Przerwa w blogowaniu to wypadkowa małej rewolucji, jaką przechodzi mój cyfrowy mikroświatek, letniego niechcieja fotograficznego, pogody, która niezbyt sprzyjała fotografowaniu udziergów, za to bardzo sprzyjała pracom ogrodniczym - i paru innych czynników, którymi nie będę zanudzać ewentualnych czytelników, o ile jeszcze jacyś się ostali :)

Nie bawię się ostatnio papierem (spokojnie, to przejściowe), nie zaglądam na blogi scrapowe, nie wiem, co się dzieje w papierowym światku.
Tym bardziej niespodziewanie dla samej siebie zajrzałam na bloga Anai w nowej odsłonie - i zmotywowało mnie pozytywnie (Anai, za "wyklejanki z papieru" masz u mnie plusa na pół strony A4!).

I tak: będą zmiany na blogu. Pełzające. Niektóre już są. Znajdź 5 szczegółów... ;-)

No dobrze.
Przez lato udziergał się poniższy stosik. W kolejności od góry, jak widać. Sweter z farbowanki (klik), letni kardiganik wg anglojęzycznego wzoru i dwa najnowsze udziergi zygzakowate. Będą zdjęcia, będą.
Też nie naraz, trzeba je zrobić, obrobić, opublikować. Łoj...




A w ogrodzie też mała rewolucja. Nie napiszę, że pełzająca, żeby w złą godzinę nie było - pełzało w nadmiarze w ubiegłym roku, może wystarczy  ;-)
W ramach rewolucji m.in. takiego gościa odkryłam, dobrze schowanego pod lnicą, która zasiliła kompost. Zdążył się wysiać, urosnąć i już ma zarodniki:  


Pamiętacie Maleństwo?
Jest już dorosłe i postanowiło zostać dziwolągiem ;-)
Zdjęcia "po całości" nie będzie, bo światło nie takie. Może kiedyś :)



A w murku, który powstał z tej ruinki, odkryłam ostatnio takie przedszkole (wiem, zdjęcie takie se, ale chwilowo takie musi zostać):


To tylko grupa średniaków, starszaki i maluchy nie zmieściły się w kadrze ;-)

Na razie tyle. I tak byłam nieziemsko cierpliwa (blogger dzisiaj nie chciał współpracować).
Będę się starać, żeby bywało nawet niezbyt wiele, a częściej.
Pozdrawiam :)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Zimna Ogrodniczka

... i Przemarznięty Fotograf ;-)

A w roli głównej - dwie pary mitenek, wydzierganych jeszcze w zimie.
W kwietniu też mogą się przydać ;-)

Pierwsze powstały z głowy, bez wzoru, na oko.
Ups, przepraszam, na dłonie ;-)

Prościutkie, za całą ozdobę robi włóczka w szalonych kolorach.  Są dosyć luźne, więc dla lepszego dopasowania puściłam wzdłuż grzbietu dłoni trzy żeberka ściągacza.



Sposób dodawania oczek na kciuk podpatrzyłam na blogu Truscaveczki. Dodaje się je  po dwóch stronach łańcuszka prawych oczek, biegnących wzdłuż kciuka. Na zdjęciu poniżej widać to najlepiej:


A tu widać ściągaczowy "wzorek":


Włóczka to Millecolori Baby, firmy Lang Yarns.
Te wszystkie kolorki to jeden motek 50 g, robiłam (no, prawie, wycięłam jeden  kawałek brudnej czerwieni) jak leciało z motka. Ponoć sekwencja kolorów w motku nie powtarza się ani raz.
I chyba tak jest - na pewno nie powtórzyła się w moim. :)

A to już drugie:



Tym razem skorzystałam z gotowego projektu, Gia Fingerless Gloves autorstwa Marii Sheherazade. Wzór jest darmowy.
W życiu nie robiłam niczego z gotowca, ale w ramach poszerzania swoich doświadczeń dziewiarskich postanowiłam nauczyć się czytania wzorów w jęz. angielskim.

I oto są, tadam! ;-)



W dodatku (tak, tak, to prawda!) z pierwszym w moim życiu splotem ażurowym. Zawsze wolałam bawić się kolorami, niż mozolnie dziergać ażury. Ale chyba mi się trochę odmienia ;-)

Mitenki powstały z resztek po tym szaliku.
Poszło ok. 40 g  Malabrigo Sock w kolorze Zarzamora.



To ostatnie zdjęcie ze specjalnym pozdrowieniem dla Kasi-irysomaniaczki :)
Też kocham tę odmianę, za kolor, pokrój i bezproblemowość (SDB, Sapphire Jewel, info dla niezorientowanych), to jedna z pierwszych w moim ogrodzie :)

No i pozdrawiam przedprzymrozkowo.
Prognoza jest bezlitosna niestety. :(



poniedziałek, 28 marca 2016

Zamiast pisanek.

Nie, to nie są kolczyki   ;-)

W przerwie między dobrą zmianą w przedogródku  (cel: przedogródek w ruinie - już prawie, prawie osiągnięty) a chowaniem nitek w najnowszym udziergu, zrobiłam sobie serię markerów dziewiarskich.

Nie będę ukrywać, że inspiracja przyszła z sieci, ale bezpośrednim impulsem były Targi Minerałów i Biżuterii, po których po prostu musiałam coś udłubać.
A jak jeszcze zobaczyłam na chmurkowym blogu te koralikowe markerki, to już wiedziałam, co powstanie u mnie  :)
Zbyt rzadko mam okazję do noszenia biżutów na sobie, więc "sweterkowa biżuteria" ma szansę być częściej w użyciu.





Zielone musiały iść na pierwszy ogień, to oczywiste  :)




Mam co prawda plastikowe agrafki KnitPro. Są bardzo wygodne i praktyczne, ale zachciało mi się czegoś w mniej wściekłych kolorach. No i pasującego do najnowszej robótki - na zdjęciu  próbka z farbowanki, którą pokazywałam w poprzednim poście.




Genialnym pomysłem Marzeny, który pozwoliłam sobie skopiować, jest zróżnicowanie markerów. To pozwala oznaczyć np. początek okrążenia innym znacznikiem, niż miejsca dodawania oczek.
A przy tym jest ciekawiej :)





I jeszcze kwadratowe druty Cubics, taka nowinka KnitPro. Kupiłam, bo akurat nie było numeru 4,5 w zwykłej wersji. I jakoś nie jestem przekonana. Za to urody nie można im odmówić, będą pozowały do zdjęć :)




A tu widać najlepiej efekt połączenia mojej farbowanki z nitką moheru:




I to wcale nie koniec moich koralikowych wyczynów, tylko światła do zdjęć wczoraj już zabrakło.
Dłubanie markerów wciąga ;-)

Pozdrawiam :)



poniedziałek, 21 marca 2016

Się dzieje.

Się pruje.
Się farbuje.
Kolejność przypadkowa ;-)




Mężowski sweter z włóczki o całkiem przyzwoitym składzie (wełna z kaszmirem)  i mało przyzwoitym kolorze (ot, taki naturalnawy brudek - wyglądał na wiecznie przykurzony, w dodatku z kłaczkami z pewnego czerwonego polara, które weszły w wełnę na zawsze, dodając jej "wdzięku" ) przekształciłam w te oto blado-mgliste precelki:




Farbowałam podpatrzoną w internetach metodą polewania farbą i grzania w piekarniku bucht zawiniętych w folię. Użyłam uniwersalnych barwników firmy Argus, które wg instrukcji na opakowaniu nie wymagają gotowania.
Nie wiem, czy się sprawdzą, bo nie znalazłam nigdzie opisów farbowania tymi konkretnymi farbami, ale będę zdawać relację po pierwszym-drugim praniu. Na razie wełenka dosycha (zwinęłam w precle tylko do sesji, już z powrotem wróciła na sznurek), roztaczając w domu niezwykle wyrafinowany zapach octu ;-)



Próbki udziergu jeszcze nie ma, bo primo: teraz czeka mnie zwijanie, a bez zwijarki to trochę potrwa, zanim się zmobilizuję, a secundo: leci do mnie zamówiony cieniuteńki moherek, który (mam nadzieję) doda mojej farbowance puszystości.
Mam nadzieję, że doleci przed świętami i spełni oczekiwania (wybieranie koloru przez internet to taka mała stójka z przewieszką).

Będzie się działo :)