Czyli udzierg drugi w kolejności.
A tak naprawdę od niego zaczął się mój powrót do drutów.
A ściślej mówiąc, zaczął się od przerostu ambicji ;-)
Co, ja nie zrobię takiej czapki?! Ja?! Ja, co to te żakardy, to farbowanie w cebuli na żelazie, te swetry dłubane na wykładach pod ławką...
Nu, pagadi!
A jeszcze ściślej, to jest wariacja na temat ulubionej czapki T., zakupionej kilka lat temu w jakichś na wpół dzikich górach na lokalnym bazarze. Oryginał z byle jakiej plastikowej włóczki złachmanił się już niemiłosiernie, a panująca obecnie moda na czapki-worki i czapki-smerfy zupełnie nie sprzyja poszukiwaniu następczyni. Zwłaszcza, jeśli następczyni ma mieć daszek, opuszczane uszka i być co najmniej merynosem.
No i powstała taka melanżowa pomarańczka (włóczkę wybrał sam zleceniodawca, pod kolor ulubionych sportowo-turystycznych łaszków). Taki niby drobiazg, a nauczyłam się przy tej okazji całej fury nowych rzeczy: magic loopa, tymczasowego nabierania oczek z łańcuszka szydełkowego, ściegu patentowego na okrągło, rzędów skróconych i zamykania roboty trzema drutami. Moja główna modyfikacja w stosunku do oryginału to przede wszystkim robótka bezszwowa (oryginał był maszynowy i zszywany z tyłu).
I antenka na czubku ;-)
A tak prezentują się opuszczone uszka:
Włóczka: Drops Fabel texmex i brąz, w dwie nitki, 1,5 motka (ok. 75 g)
Druty: 3,25 mm
Wzór własny na podstawie ulubionej czapki T. kupionej 'gdzieś-kiedyś' (wiem gdzie i wiem kiedy, ale merytorycznie to bez znaczenia).
A na drutach - się dzieje.
I nawet już widać koniec. :)
Dzieje się dłuuuugaśny szalik z Malabrigo Sock na drutach 2,5.
Jeszcze tylko jakieś marne 30 cm, chowanie nitek i pranie. A zima jeszcze trochę potrwa... :)
Pozdrawiam :)
Edit, dla tych, co szukają informacji o włóczce:
W ostatni weekend czapka przeszła test ekstremalny.
Serio-serio.
Testerem ekstremalnym był pewien Duży_Chłopiec_z_Brodą, który, jak to chłopcy mają w zwyczaju, z ukochanym ubrankiem postanowił nie rozstawać się nawet na noc ;-)
Sęk w tym, że ta "noc", to był zimowy biwak w puchowym śpiworze, przy temp. -12 stopni, nie jakiś tam byle lajcik pod dachem. Szczerze mówiąc, jak zobaczyłam, co zostało z czapki po tym wyczynie, to miałam jak najgorsze przeczucia. W końcu to miała być czapka do chodzenia w dzień, a nie jakaś szlafmyca , wrrr...
Splaskacone, rozwleczone coś, w rozmiarze w sam raz na piłkę lekarską, a nie na męską głowę. Myślałam, że się popłaczę. Że co, pruć, czy wyrzucić?!
Ale po praniu i porządnym wysuszeniu czapencja całkowicie odzyskała formę, sprężystość i urodę. Powiem wręcz, że teraz wygląda nawet lepiej, niż po pierwszym praniu, bo oczka ładnie się wypełniły i wyrównały.
I przyznam, że jestem w ciężkim szoku nad odpornością włóczki, która w składzie ma, bądź co bądź, aż 75% wełny merino.